Można ją nazwać szeryfem w spódnicy. Ale sama przyznaje się do głębokiej wrażliwości kryjącej się pod twardą skorupą. Najważniejsza jest dla niej Rodzina, do której codziennie wraca. Z Anną Korcz o najważniejszych wartościach w życiu rozmawia Katarzyna Sołtyk.
W codziennych kontaktach jest Pani taka naturalna, nie wywyższa się. Wiem to z doświadczenia, bo odprowadzałyśmy dzieci do tego samego przedszkola.
Dziękuję, to dla mnie komplement, zwłaszcza, że zawsze bardzo chciałam taka być. Mam w sobie taką egzaltację, która często odbierana jest jako wywyższanie. A ja po prostu taka jestem, niczego nie udaję, to tylko mój temperament.
Nigdy nie uważałam siebie za wielką gwiazdę. Od dziecka czytałam biografie sławnych ludzi, znanych tancerek, aktorów czy piosenkarzy. Uderzyło mnie, że oni zawsze byli samotni i w samotności umierali. Błyszczeli w świetle reflektorów i kamer, a potem wracali do swoich pałaców i byli tam kompletnie sami. Więc życie wypełniali alkoholem, narkotykami, nierządem. Już za młodu zrozumiałam, że nie chciałabym tak żyć. Uważałam, że trzeba mieć rodzinę, miłość, ciepło, tą bazę, do której się codziennie wraca, a oprócz tego pasję, w której się realizuje.
To znaczy, że udało się to Pani.
Mam umiejętność polegającą na tym, że kiedy wychodzę z domu jestem aktorką, niemal zapominam, że mam prywatne życie i całkowicie oddaję się swojej pracy. Dzięki temu jestem profesjonalna. A potem wracam do domu, związuję włosy, przebieram się w dresy, zdejmuję biżuterię i ganiam z dzieckiem i psem na kolanach, jem rękoma, kładę nogi na stole i zachowuję się zupełnie swobodnie. Oczywiście są pewne granice tego luzu, które mieszczą się w ramach dobrego wychowania i które wpajam swoim dzieciom. Moja mama mówiła: „w domu jedz jak u królowej, to u królowej będziesz jadła jak w domu”.
Czy kiedyś z racji wykonywanego zawodu uderzyła Pani woda sodowa do głowy?
Zawsze pamiętałam o tym, że kiedy człowiek pnie się na szczyt po szczeblach kariery, spotyka na swojej drodze ludzi. Od tego jak ich potraktuje, zależy to, jak oni potraktują jego, gdy będzie ustępował z tego piedestału (a większość z nas to czeka).
Wielu aktorów robi ze swojego zawodu wielką misję i powołanie. Pani na swojej stronie internetowej, pisze więcej o rodzinie, dzieciach, swoim dzieciństwie, porażkach i zwycięstwach w życiu prywatnym, a o aktorstwie krótko i węzłowato.
Myślę, że to dlatego, że nie robię ze swojego zawodu misji. To jest moja praca. Kocham ją, ale to jednak tylko praca. Jak panią ktoś zapyta, gdzie pani była podczas swoich dziennikarskich podróży, to wymieni pani kolejne kraje. Jak mnie ktoś pyta o moje role, to je wymieniam. Co tu więcej mówić? Ale o rodzinie, uczuciach i emocjach mogę opowiadać godzinami. Ponieważ to one są naprawdę ważne.
Ale sława Pani nie przeszkadza?
Nie jestem osobą sławną, tylko aktorką dramatyczną (uśmiech). Kiedy byłam zapraszana do szkół czy przedszkoli, widziałam, że dzieci traktują mnie jak półboga, tylko dlatego, że jestem aktorką. Opowiadałam im więc, jak wygląda mój dzień, że codziennie wstaję, myję zęby, robię zakupy, prasuję, piorę, myję podłogi. – To tak jak moja mama! – wołały zaskoczone dzieci. Tak, bo ja jestem taką samą mamą, jak wasze, a aktorstwo to tylko mój zawód. Stawianie aktora na piedestale jest sztuczne i bezsensowne. Jako artyści jesteśmy dosyć delikatni, wrażliwi, podatni na pochwały i pochlebstwa, więc jeśli nas wychwalają, z rozkoszą poddajemy się temu. Ale tylko ludzie próżni robią z siebie gwiazdorów z powodu wykonywanego zawodu. Życie jest za krótkie, szkoda mi czasu na taką próżność.
Ma Pani niezwykłe poczucie humoru, czy to właśnie ta cecha, którą ceni Pani u płci przeciwnej najbardziej?
Jak wiadomo kobieta rozbawiona to kobieta zdobyta. Ale do tego trzeba być inteligentnym. Tylko mężczyzna, który potrafi żartować z siebie i całego świata, może zdobyć kobietę. A ja uwielbiam się śmiać.
Inne cechy, które ceni Pani u ludzi...
Może zabrzmi to nieco patetycznie, ale pochodzę z domu, w którym mottem przewodnim było „Bóg, honor i ojczyzna”. Dzisiaj należałoby powiedzieć: prawdomówność, moralność, uczciwość. Ale to miara, którą przykładam do wszystkich ludzi, nie tylko mężczyzn. A przede wszystkim do siebie. Najbardziej boli mnie, jeśli ktoś zarzuca mi kłamstwo. Jestem bowiem osobą na wskroś prawą i czynnie walczę z każdą formą krzywdy i niesprawiedliwości. Pierwsza podniosę kamień na tego, kto krzywdzi słabszych, dzieci, kobiety, zwierzęta i przyrodę.
Jest Pani osobą uśmiechniętą i z temperamentem, z drugiej jednak strony – życie Pani nie rozpieszczało. Czego było w nim więcej: radości i uśmiechów czy trosk i smutków?
Bez wątpienia tego drugiego. Ale mam ogromną wiarę w sobie, przywiązuję też dużą uwagę do aniołów, które mnie chronią. Bez wiary trudno żyć. Trzeba mieć się do kogo odwołać, powierzyć swoje troski. To często pomaga.
Wychowywała się Pani bez ojca, a potem sama wychowywała córki. Czy podołała Pani trudnej roli samotnej matki?
Psychologowie twierdzą, że dziecko bardziej przeżywa rozwód rodziców, ich rozłąkę niż śmierć jednego z nich. Bo śmierć jest końcem czegoś i początkiem czegoś nowego, a rozwód i rozstanie ciągną się latami i pozostają problemem do końca życia.
A odpowiadając na pytanie: nie, myślę, że nie podołałam. Wszystko co jest okaleczone, takie pozostanie. Jeśli natura tak to ułożyła, że do wychowywania dziecka potrzebni są on i ona, to znaczy, że tak powinno być. Kobieta i mężczyzna dają dziecku różne wartości, spojrzenie na świat, zachowania i wiedzę. Choćbym nie wiem, jak się starała, nie przeskoczę tego. Moje córki na pewno są uboższe o to, podobnie jak ja. To są straty nie do powetowania. Z tą luką trzeba sobie jakoś radzić, albo wypełnić ją czymś innym, ale to już nie będzie to samo. Nigdy nie miałam większych kontaktów ze swoim ojcem, nigdy za tym też nie tęskniłam – zapewne dlatego, że nie wiedziałam, co straciłam – ale czuję się uboższa. Mniej rozumiem mężczyzn, wychowywana byłam prawie wyłącznie przez silne kobiety. I teram jestem taka Zosia-samosia, co często przeszkadza mi w życiu.
Ale w wywiadach przyznaje Pani też, że jest krucha i wrażliwa.
Wrażliwość wpisana jest w naturę artysty. Wiele kobiet stwarza pozory silnych, aby nikt nie mógł ich skrzywdzić. Postawa naiwnej panienki, która udaje biedną i bezbronną, jest przyjmowana po to, żeby mężczyźni opiekowali się kobietami.
W dzisiejszych czasach mężczyzn, którzy potrafiliby się nami zaopiekować i pozwolili nam być tymi słabszymi, jest jak na lekarstwo.
To prawda. Ale ja mam u boku takiego mężczyznę, który chce się mną zaopiekować, tylko mu na to nie pozwalam. Chcę mieć nadkontrolę i być szefową. Tak mnie ukształtowało dzieciństwo, geny i sytuacja życiowa, bo musiałam zawsze radzić sobie sama. I to jest problem. Na szczęście oboje z mężem jesteśmy monogamistami i kochamy się, więc przynajmniej obecność osób trzecich nam nie grozi. Zdrada zupełnie nie leży w mojej naturze. Facet mojej koleżanki jest dla mnie babą, a ja jestem heteroseksualna. Więc pozostało nam znaleźć nić porozumienia. Tak, by Jasiek nadal był szczęśliwym dzieckiem. Odpukać.
Skąd czerpie Pani siłę na ten uśmiech i optymizm, na tą dobrą energię, którą się odczuwa w Pani towarzystwie?
Tak naprawdę nie jestem wcale taka optymistyczna. W towarzystwie staram się taka być, ale kiedy jestem sama ze sobą – co zresztą bardzo lubię, bo jestem samotnikiem – to mam masę wątpliwości. A jak mam jakiś problem, to idę spać. Uważam, że na depresję i na wszystkie smutki sen jest najlepszy.
A dobra energia? Nawet się nad tym nie zastanawiałam, ona płynie ze mnie. Poza tym uważam, że nie ma złej pogody, tylko czasem źle się ubieramy. Tak samo jest z życiem. Wiek i doświadczenia determinują postrzeganie świata i sposób radzenia sobie z jego problemami.
Uwielbiam oglądać wywiady z Panią na żywo. W Pani opowieściach o teatrze i rolach jest tyle pasji. Czy aktorstwo było dziecięcym marzeniem?
Bardzo kocham mój zawód. Był moim marzeniem, ale z bardzo wczesnego dzieciństwa. Potem o tym zapomniałam. Kiedy w liceum musiałam określić, co chcę w życiu robić, to nie wiedziałam. Przyszedł kwiecień, moja polonistka naciskała, mówiąc, że już najwyższa pora wybrać studia. Widząc moją rozterkę zawyrokowała: „Razem z radą pedagogiczną ustaliliśmy, że ty powinnaś być aktorką”. Ja, aktorką?! Byłam tym zaskoczona, a równocześnie przyjęłam to jako wielkie pochlebstwo. A że powiedziała to przy całej klasie, to po raz pierwszy poczułam się trochę jak gwiazda i spodobało mi się to.
Miesiąc później były egzaminy. Tekstów uczyłam się, jadąc autobusem do szkoły teatralnej. Ale nawet w tym autobusie traktowałam to ciągle jak żart, raczej nie wierząc, że się dostanę. Przecież ludzie latami przygotowują się do egzaminów, chodzą na prywatne lekcje. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy dostałam się za pierwszym razem!
A więc zadecydował talent.
Na to wygląda.
Czy ciągle odczuwa Pani tremę przed występami na scenie? Czy po tylu latach to już rutyna?
Rutyna? Nie, nigdy! Nie wolno nam o tym słowie myśleć, a co dopiero je wypowiadać. Krystyna Janda powiedziała kiedyś, że jeśli aktor przestaje mieć tremę to znaczy, że powinien przestać uprawiać ten zawód. W pełni się z nią zgadzam.
Jesteśmy tylko ludźmi, jeden dzień mamy lepszy, drugi gorszy, podobnie jest z naszą grą. Ale każdą publiczność traktuję tak samo poważnie, bez względu na to, czy jestem w stolicy czy małym miasteczku. A tremę odczuwam zawsze, tylko jej rozmiary i rodzaj zależą od tego, jak dobrze jestem przygotowana.
Trema jest dla pani mobilizująca czy destrukcyjna?
Zdecydowanie mobilizująca. Tylko raz w życiu odjęła mi mowę, w dzieciństwie, na szkolnej akademii. Dokładnie pamiętam ten moment, te wbite we mnie oczy pełne pretensji, ten wstyd. Obiecałam sobie, że nigdy w życiu więcej mnie to nie spotka.
Kocha Pani teatr, a jak odnajduje się w filmach i serialach?
Wszystkie formy zawodowej pracy traktuję tak samo poważnie. Teatr jest najtrudniejszy, bo tu jest tylko jeden dubel i tylko raz bierze się oddech. A widz jest inteligentny i wszystko widzi. Przed kamerą można powtórzyć parę razy i wybrać to, co najlepsze. Ale lubię każdą z tych form, w każdej spotykam innych ludzi.
Co Pani myśli o szaleństwie dzisiejszych czasów, czyli zatrzymywaniu młodości za wszelką cenę?
Wyznaję zasadę, że wszystko jest dla ludzi. Jeśli ktoś ma ochotę i pieniądze, to dlaczego nie. Byle bez przesady, bo żal mi niektórych kobiet, zwłaszcza młodych, które były piękne, ale oszpeciły się w ten sposób. Uważam, że chirurgia plastyczna jest dla osób po wypadkach, ciężkich chorobach – to jest kapitalne, że medycyna tak szybko rozwija się i może w cudowny sposób tym ludziom pomagać.
Jak Pani dba o siebie, żeby zachować taką figurę i urodę? To natura, czy codzienny wysiłek?
Muszę ćwiczyć i robię to od lat regularnie ze względu na chory kręgosłup. Każdy ranek zaczynam od zestawu ćwiczeń, które pomogą mi przetrwać dzień. Jeździmy ze spektaklami po całej Polsce w niezbyt komfortowych warunkach. Po niektórych podróżach muszę przejść rehabilitację złożoną z kilku zabiegów, żeby dojść do siebie. Na szczęście mam wspaniałego rehabilitanta.
Na co dzień uwielbiam prysznic. Uważam, że kobieta elegancka jest zawsze świeża, lekko podmalowana, naturalna, ładnie pachnąca. Mama uczyła mnie, że ludzie powinni starać się być schludni, bez względu na status społeczny czy majątkowy. Ale nie przesadzam z niczym, bo w życiu lubię równowagę. Nie żyję zdrowo na siłę, ale staram się też pilnować, żeby nie jeść niezdrowych rzeczy. Wsłuchuję się w swój organizm, czytuję mądre artykuły, ale staram się nie popaść w żadne skrajności.
To kalorii też Pani nie liczy?
Akurat kalorie to liczę. Pięć razy byłam w ciąży, moje hormony szaleją, trochę brzuszka mi zostało, ale nie robię z tego tragedii. Staram się natomiast zwracać uwagę na to, co jem. Kiedy są święta czy przyjęcie, folguję sobie. Najgorszy pod tym względem jest dla mnie czas letnich wakacji. Ponieważ kiedy mam wolne, to zajadam bezczynność.
Skąd się wziął pomysł na Zacisze? To przecież zupełnie inny świat, tak różny od Pani zawodu...
Zacisze miało być miejscem wypoczynku, a stało się biznesem i kolejnym stresem. Pani kardiolog poradziła mi, żebym w trosce o swoje zdrowie znalazła jakąś działkę pod Warszawą, na której będę mogła sobie odpuścić, odpocząć na zielonej trawce z książką w ręku. Paweł poszukał i znalazł – 5,5 ha zamiast 500 m.
Ale miejsce jest rzeczywiście urokliwe. To rezerwat w Pomiechówku, nad Wkrą. Jest przyroda, las, piaszczysta plaża, organizujemy spływy kajakowe, przyjęcia, wesela, urodziny, osiemnastki. Są ogniska, grill z olbrzymią wiatą, sala do przyjęć i dmuchańce dla dzieci. Jest cudownie i naprawdę można odpocząć.
Ale skoro jest to biznes, to potrafi tam Pani jeszcze odpoczywać?
Z czasem nauczyłam się tego. Potrafię już radzić sobie z takim stresem i oddzielać pracę od chwil relaksu.
Jak odpoczywa Pani najchętniej?
Przede wszystkim lubię spać – co mi się od 25 lat udaje dosyć rzadko. Najcudowniejszą formą wypoczynku jest dla mnie leżenie na wygodnym, miękkim leżaku, na łonie przyrody, ale takiej tętniącej życiem, bo nie lubię ciszy. Ptaki, drzewa, krzątające się zwierzęta, wszystko skrzeczy, ćwierka, szeleści, szumi wiatr, świeci słońce – to lubię najbardziej. Wtedy wypoczywam.
Czy w ramach relaksu korzysta Pani z zabiegów SPA?
Brak czasu nie pozwala mi na to. Zdarza się, że jestem zapraszana, ostatnio byłam np. w Świeradowie i Solcu. Przetestowałam różne wynalazki, ale najbardziej cenię zabiegi lecznicze i rehabilitacyjne.
Życząc, żeby były jak najrzadziej potrzebne, dziękuję pięknie za miłą rozmowę.
==========
Anna Korcz
Znana aktorka dramatyczna, przede wszystkim teatralna, ale także filmowa, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Szerszej publiczności znana jako gwiazda serialu „Na Wspólnej”. Prywatnie – mama dwóch córek, Anny i Katarzyny, oraz najmłodszego Jasia i żona Pawła Pigonia. Właścicielka ośrodka „Zacisze” w Pomiechówku nad Wkrą.
www.annakorcz.pl