Małgorzata Pieczyńska żyje zdrowo, aktywnie i ekologicznie. Wspina się na Mnicha, trenuje jogę i jest wegetarianką. A przy okazji aktorką występującą w najsłynniejszych polskich serialach. O ciekawości świata i zamiłowaniu do sportu rozmawia z Mirosławem Mikulskim.
Kilka lat temu, z okazji osiemnastych urodzin syna wybrała się Pani razem z nim na Rysy, najwyższy szczyt w Polsce. Często decyduje się Pani na tego typu wyprawy?
Rysy leżą na turystycznym szlaku i każdy może się tam wybrać. Cała atrakcja polegała na tym, że razem z przewodnikiem weszliśmy również na szczyty, które leżą poza szlakiem. Szliśmy przywiązani do niego liną asekuracyjną i wdrapaliśmy się na Mnicha, Żabie Wyżnie i Mięguszowiecki Szczyt. A to już był prawdziwy wyczyn, szczególnie dla młodego chłopaka, który wchodził tam z matką (śmiech). Lubię takie trochę szalone wyprawy, a osiemnastka syna miała w sobie coś symbolicznego. Chodziło mi o to, żebyśmy sobie porozmawiali i uzmysłowili, że czasami jest ciężko, ale warto się wysilić i zrobić coś dla siebie.
W tym wieku autorytetami dla chłopców są raczej ich ojcowie. Przejęła Pani jego rolę?
Jeśli chodzi o wyczyny sportowe to mój mąż nurkuje, a gór po prostu nie lubi. Mówi, że są niewygodne i niebezpieczne (śmiech). Dlatego Victor po górach chodzi ze mną. Zawsze starałam się pokazywać mu świat rzeczywisty, a nie tylko wirtualny. Wielu młodym ludziom wydaje się, że jak coś zobaczyli w Discovery, to już wszystko wiedzą i nie muszą tego dotykać. A tak nie jest. Dla mnie jest to zupełnie niezrozumiałe. Jak byłam mała, to zawsze marzyłam o tym, żeby zobaczyć świat.
Mój ojciec prenumerował magazyny „Kontynenty” i „Poznaj Świat”, a ja oglądałam zdjęcia i marzyłam o podróżach do dalekich krajów. Teraz świat się zmienia, przy paczce chipsów i puszce coli można spędzić pół dnia i nocy przed komputerem, zwiedzając świat. Na szczęście Victor jest inny. Jest miłośnikiem wypraw ekstremalnych, z plecakiem wybrał się na wyprawę przez Amerykę Łacińska – od oceanu do oceanu, wielokrotnie przeszedł też przez dżunglę kostarykańską. Jest także ratownikiem górskim i wodnym, ma uprawnienia do prowadzenia spływów kajakowych i pontonowych po największych rzekach świata. Nie boi się natury i kocha wysiłek fizyczny. Tak jak ja.
Skąd u Pani zamiłowanie do sportu?
Trudno powiedzieć, to chyba narodziło się samoistnie. Na pewno nie wyszło z rodzinnego domu. Moi rodzice są z pokolenia, w którym wysiłek fizyczny nie był czymś tak ważnym, jak teraz, kiedy panuje kult ciała, zdrowia i młodości. Wtedy nie było aerobiku i klubów fitness. Za to mój ojciec zawsze marzył o podróżach, bo chciał poznawać świat i zaszczepił mi ciekawość świata. To samo robiłam z Victorem. Od dziecka przyzwyczajałam go do chodzenia na różne wycieczki i nawet nie przyszło mu do głowy, że czas można spędzać inaczej. Kiedy miał 17 lat, to sam pojechał do Argentyny, gdzie pracował na hacjendzie. A potem z kolegami przejechał przez kawałek Ameryki.
Nie bała się Pani o niego?
Nie. Uważam, że w piętnastym roku życia należy odciąć dziecku pępowinę i chłopak powinien już iść swoją drogą. Teraz Victor ma 23 lata i moje lęki mogły by go tylko blokować w rozwoju.
Pani nadal jest ciekawa świata?
Tak, ale już nie tak zachłannie jak wtedy, kiedy miałam 17 czy 18 lat. Od tego momentu zwiedziłam już kawał świata. Każdy wiek ma swoje prawa. Inaczej chłonie świat osoba trzydziestoletnia, a inaczej pięćdziesięciolatek. Moi rodzice mają po 80 lat i choć są ludźmi bardzo ciekawymi świata, to nie interesują ich już dalekie podróże i wysiłek fizyczny. Wolą pojechać na działkę. Coraz bardziej zaczynam ich rozumieć. Sposób odpoczywania związany jest z wiekiem i dojrzewaniem. Jak już się wiele widziało, to ciekawość jest w dużej części zaspokojona.
Ja na urlop zawsze jeżdżę z mężem albo z synem, a sama wybieram się tylko na jogę. Mój mąż jest zodiakalną rybą i naprawdę wypoczywa tylko w wodzie. Pływa po dwa kilometry dziennie. Woda i piasek na plaży to dla niego prawdziwy raj. To po co mam go targać w góry, namawiać na trekking wokół Annapurny? Tam chętnie wybierze się ze mną Victor. Latem planujemy wspólny wyjazd w Himalaje. A pływać też lubię, kocham widok rafy i ryb, ale nie wyciągam ręki do płynącego obok żółwia. Nie rozumiem, po co inni to robią. To tak jakby ktoś wkładał rękę do ich domu i głaskał ich dzieci.
Skąd w Pani życiu wzięła się joga?
Trenuję już od siedmiu lat, zadecydował przypadek. Ćwiczyłam wszystko co się dało i koleżanka zaciągnęła mnie na jogę. Wcześniej sądziłam, że wszyscy tam siedzą po turecku, palą kadzidła i coś tam śpiewają. Śmiałam się z tego, bo to żaden wysiłek, a ja lubię się trochę zmęczyć. Ale w końcu dałam się namówić i pojechałam na obóz do Niechorza. Tam ćwiczyłam po sześć godzin dziennie i nabrałam innej świadomości życia. Joga to tak naprawdę akademia harmonijnego rozwoju, która nie dotyczy tylko ciała. Jest o wiele ciekawsza niż każda inna gimnastyka, bo nigdy fizyczność nie jest celem ćwiczeń. Joga daje mi poczucie harmonii, dużą świadomość własnego ciała oraz zdrowie. Joga wymaga dużej koncentracji, porusza takie partie ciała, których nie porusza żadna inna gimnastyka, choć wcale nie zajmuje się kształtowaniem sylwetki. To przychodzi samo z siebie.
Czy oprócz jogi do utrzymywania pięknej sylwetki stosuje Pani jakieś inne metody? Odwiedza SPA, chodzi na zabiegi upiększające?
Bardzo lubię masaże, ale nie mam na nie zbyt wiele czasu. Regularnie odwiedzam kosmetyczkę i po prostu uwielbiam te wizyty. Gdybym tylko miała czas, to chodziłabym tam raz w tygodniu. Pedicure i manicure uważam za obowiązek nie tylko każdej kobiety, ale i mężczyzn. Podczas zajęć z jogi wszystko widać, bo chodzi się tam z gołymi stopami. Dużo potrafię też zrobić przy sobie sama, dlatego nie jestem uzależniona od tego, żeby ktoś mnie obrabiał jak lalkę (śmiech).
Jest Pani smakoszem, czy zgodnie z filozofią jogi – odżywia się zdrowo?
Jedno drugiemu nie przeszkadza. Jestem smakoszem i uwielbiam gotować, ale od blisko trzydziestu lat jestem wegetarianką. Cała nasza rodzina jest uwrażliwiona na cierpienie zwierząt, dlatego mój syn i mąż nie jedzą zwierząt hodowlanych. Ja jem ryby, ale też tylko dzikie, a nie hodowlane, oprócz hodowlanego norweskiego łososia, bo wiemy w jakich warunkach jest hodowany. Pierwsza zasada jogi brzmi – nie krzywdzić innych, a śmierć zwierzęcia zawsze wiąże się z jakąś krzywdą. Staram się to wcielać w życie i jedzeniu pozyskiwanemu w sposób niehumanitarny mówię nie. Z tego powodu nie jestem przeciwniczką dziczyzny, bo wiem, że nikt do dzików nie strzela z karabinów maszynowych. Wiem, że to niepopularne twierdzenie, ale ludzie nie widzą cierpienia świń, które stoją w piętrowych, betonowych chlewniach i przez całe życie nie widzą światła dziennego. Podobnie jest z kurczakami w klatkach i krowami, które są hodowane na rzeź. Uważam, że w upolowanym dziku jest mniej cierpienia niż w każdej parówce i każdej piersi kurczaka kupionej w sklepie.
Łatwo żyć tak, żeby nie krzywdzić innych?
Łatwo. Rynek warzywny w Polsce nigdy się nie załamał. Nawet w latach osiemdziesiątych, kiedy wszystko było na kartki, to bez problemu można było kupić brokuły, marchewkę, pomidory i kalafiora. Tam nie było kryzysu. Z tego powodu zostałam wegetarianką, bo uważałam, że stanie w kolejce po mięso jest upokarzające. Jak zrezygnowałam z mięsa, to od razu stałam się wolnym człowiekiem. Świadomość ekologiczna przyszła później. Przejście na wegetarianizm to tylko problem psychiczny, ale nikogo do tego nie można zmuszać. Robienie tego tylko dlatego, że tak wypada, bo panuje taka moda, nie ma sensu. To musi wypływać z nas samych. Staram się żyć w sposób świadomy, a joga bardzo mi w tym pomaga. Nie popadam jednak w przesadę. Ostatnio gościłam na śniadaniu przyjaciół, którzy są weganami – nie jedzą nabiału, jajek i nie piją mleka. Podałam im miód. Spojrzeli na mnie, jak na jakąś zbrodniarkę i zapytali, czy zdaję sobie sprawę z tego co ludzie robią pszczołom? Do głowy mi nie przyszło, że produkcję miodu można wiązać z krzywdą pszczół, którym odbiera się ich miód! Tak radykalna to już nie jestem. Ale kupuję produkty ekologiczne i popieram rolników, którzy produkują żywność w ten sposób.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Małgorzata Pieczyńska
Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Przed kamerą zadebiutowała rolą Cyganki w dramacie „Nadzór” w 1983 roku. W tym samym roku zagrała rolę młodej szlachcianki w ekranizacji powieści Stefana Żeromskiego „Wierna rzeka”. W 1984 ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie, a rok później pojawiła się jako francuska Suzanne w filmie Janusza Zaorskiego „Jezioro Bodeńskie”. W 1986 roku otrzymała prestiżową nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dla najbardziej utalentowanych młodych aktorów. Grała w „Komediantce” oraz „Piłkarskim pokerze” Janusza Zaorskiego. Pod koniec lat 80. wyjechała na stałe do Szwecji, gdzie wyszła za mąż. Na polskie ekrany wróciła w serialu „Ekstradycja” jako Sabina Borkowska, siostra Halskiego. W ostatnich latach występowała w największych polskich serialach, m. in. w „Na dobre i na złe”, „Na Wspólnej”, a od kilku lat możemy ją podziwiać w „M jak miłość”