Piękna, uśmiechnięta i szczęśliwa. W swoim krakowskim ogrodzie hoduje zioła i kwiaty, a najważniejszym pomieszczeniem w jej domu jest… oczywiście kuchnia, w której „Ewa gotuje” dla telewidzów POLSATU. Uwielbia pichcić dla siebie, rodziny, dla przyjaciół. Uwielbia też
podróże i wspinanie.
Z Ewą Wachowicz rozmawia Pola Makowska
Dwa miesiące temu zdobyła Pani najwyższy szczyt Iranu – Demawend...
Demawend jest uśpionym wulkanem, ale ma mini kratery, z których wydobywa się gaz. Akurat tego dnia, kiedy byliśmy na szczycie, wulkan był wyjątkowo aktywny. Przewodnik powiedział nam, że mamy zdjęcia roku – z największego otworu wydobywał się strumień gazu, który mocno utrudniał wejście. Ta substancja jest żrąca i podrażnia błony śluzowe, więc potem przez tydzień wszyscy borykali się z krwotokiem z nosa. Pod tym względem było fatalnie, ale widoki... niesamowite. Pierwszy raz widziałam i czułam, jak wulkan oddycha, huczy, wyrzuca gazy – to było bardzo widowiskowe!
Co się czuje, stojąc na szczycie?
To jest taka adrenalina, dostaje się taki zastrzyk energii, że człowiek mógłby w tym momencie zrobić wszystko! Moja ekipa śmiała się, że na szczycie podskoczyłam do zdjęcia, żeby być jeszcze z pół metra wyżej. Jest niesamowita satysfakcja, radość, widoki zapierające dech w piersiach, bo takich miejsc nie widzi się codziennie. To taki moment, w którym nie ma problemu z definicją szczęścia.
Który ze zdobytych przez Panią szczytów zrobił na Pani największe wrażenie?
Byłam na Mount Kenya, na Kilimandżaro, Elbrusie... Niesamowicie wspominam wyprawę na Mount Kenya. To była moja pierwsza większa, mająca ponad 5 tysięcy metrów, góra. Jedno ze schronisk znajduje się w kraterze wygasłego wulkanu. Nie mogę zapomnieć widoków – olśniewająca, bujna przyroda, a na samym końcu ośnieżony szczyt. Do tej pory zdjęcie z tej wyprawy mam jako tapetę w telefonie.
Na Facebooku czytałam Pani pełne zachwytu wpisy z wyprawy do Iranu...
Jestem Iranem zachwycona! Kiedy wyjeżdżałam, ubezpieczyłam się od terroryzmu, od wojny, od Bóg wie czego. A w Iranie okazało się, że jestem w najbezpieczniejszym miejscu na świecie. Miałam kompletnie skrzywiony obraz kraju, do którego jechałam. Przede wszystkim w Iranie mieszkają Persowie, a nie Arabowie. To bardzo ważna różnica. Nasz kierowca powiedział, że oni kochają swoje kobiety i są z nich dumni. I że jeśli zobaczymy na ulicy kobietę z zakrytą twarzą, to jest to Arabka, nie Iranka. Owszem, tamtejsza tradycja i religia wymagają od nich, żeby były skromne – zakrywały ciało i włosy, ale nie widziałam, żeby to był jakikolwiek problem dla tych kobiet. W domu ściągają te nakrycia. Zresztą, młodsze kobiety noszą chustki już tylko symbolicznie, gdzieś na czubku głowy, są bardziej wyzwolone.
Czyli przywiązują wagę do wyglądu?
Jasne! Po pierwsze, nigdzie na świecie nie widziałam takiej ilości zoperowanych nosów. To się bardzo rzuca w oczy. Przez to, że kobiety mają odkryte tylko twarze, to noszą niesamowicie mocny i staranny makijaż. Również permanentny. I mają przedziwną, moim zdaniem, manierę formowania brwi – są szerokie i skierowane do góry, tak na Breżniewa. To chyba ostatni krzyk mody.
Pani, blondynka, musiała budzić zainteresowanie...
Tam nie ma turystów, więc przyciągałam uwagę. Natychmiast pytano mnie, skąd jestem, czy mi nie pomóc, czy nie chciałabym czegoś zjeść. Irańczycy są bardzo przyjaźni i gościnni. Nigdzie na świecie tego nie przeżyłam. Na dodatek pobiłam rekord oświadczyn! Mężczyźni obiecywali, że obsypią mnie złotem, że będą najlepszymi mężami, że będę w ich domach królową!
Jak się Pani oparła takim pokusom?
Persowie są przystojni, ale jednak dzieli nas zbyt duża różnica kulturowa. Musiałabym się naprawdę zakochać na śmierć i życie. Ale też powiem, że kobiety w Iranie nie mają źle. Podczas całego pobytu nie widziałam, żeby którakolwiek z nich taszczyła siaty. To mężczyźni noszą zakupy i inne ciężary! I to oni pchają wózek, czy niosą dzieci! Poza tym kobiety mają specjalne przywileje – w metrze są przedziały tylko dla pań, do których nie wolno wchodzić panom. Kobiety mogą siadać, gdzie chcą, panowie nie. Sporo podróżowałam po świecie i były takie miejsca, gdzie nie czułam się dobrze. A tutaj byłam całkowicie akceptowana, zaopiekowana i bezpieczna.
Wróćmy jednak do wspinania. Jak po takiej wyprawie dochodzi Pani do siebie?
Kiedy zeszliśmy ze szczytu, pojechaliśmy do tamtejszych ciepłych źródeł. W okolicach wulkanów bardzo często występują ciepłe źródła. Woda miała chyba 60 stopni, jakieś pół godziny poświęciłam, żeby w ogóle do niej wejść. Mocno siarkowa, czyli świetna dla skóry, dobrze wpływa na zakwasy. Po powrocie do kraju z reguły odwiedzam kosmetyczkę, która nakłada mi nawilżające maseczki na twarz. Wiadomo – silny wiatr i mróz źle działają na cerę. Raz miałam nieprzyjemną przygodę, po wyprawie na Ararat. Odmroziłam sobie stopę, zaczęły mi schodzić paznokcie, a rekonwalescencja trwała trzy miesiące.
Jestem ciekawa, co Pani przywozi z takich wypraw?
Z każdego szczytu zabieram kamyk. Z Turcji przywiozłam świetne olejki do ciała – arganowy i pomarańczowy. Ale zwykle kupuję zioła i przyprawy.
A propos przypraw – jakich przysmaków próbowała Pani w Azji?
Najgorsze były tradycyjne chińskie kacze jaja leżakowane w ziemi przez 70 lat. Nie jestem w stanie rozsmakować się w tym, chociaż to ich przysmak.
Ohyda! Pewnie niemożliwie śmierdzą?
O dziwo nie, czym też byłam zdziwiona. Zapach wywietrzał, za to są czarno-zielone i bardzo ciężko opisać, jak smakują. Ale podróżując po Azji, zachwycałam się różnymi przepysznymi kuchniami. Na Sri Lance rozsmakowałam się w kuchni tajskiej – curry, trawie cytrynowej, świeżym imbirze, kolendrze. W Chinach – w kaczce po pekińsku i nadziewanych różnymi farszami pierożkach. W Korei Południowej w kimchi – takiej kapuście kiszonej na ostro. Przyznaję, że dużym przeżyciem jest zjedzenie durianu. To taki owoc, który niesamowicie śmierdzi. W hotelach są specjalne ostrzeżenia, że nie wolno go jeść, bo potem trzeba wietrzyć pokój przez dwa tygodnie. I choć sam owoc jest smaczny, ten zapach zabija całą przyjemność i nie jest wart tego smrodu.
Nigdy Pani nie chorowała?
Nigdy po jakiejś potrawie. Ale raz w Tajlandii zjadłam niemyte owoce i wtedy chorowałam.
Skoro o chorobach mowa – podobno Pani pasja wspinaczkowa zaczęła się od... uszkodzonego kręgosłupa!
Tak się złożyło. Kilka lat temu miałam bardzo poważną kontuzję. Odnowiła się po ciąży i wymagała intensywnej rehabilitacji. I choć wiem, jakie to ważne, to jednak takie codzienne ćwiczenia są trochę nudne. Doszłam do wniosku, że łatwiej się ćwiczy, kiedy ma się jakiś cel. Mnie zawsze pociągały góry, więc uznałam, że moim celem będzie doprowadzenie się do takiego stanu, żebym mogła znowu jeździć na nartach. To się jednak okazało dość trudne, musiałabym zaczynać całą naukę od nowa. Więc zaczęłam negocjować z moim rehabilitantem, czym mogłabym się zająć. Zapytałam go: Chodzenie jest w porządku, prawda? Powiedział, że tak. Więc ja na to: To ja będę chodzić w góry! Bardzo śmiał się z tego i od takich żartów się zaczęło. I od wspinaczki skałkowej, która też wymaga siły i silnych mięśni kręgosłupa. Oczywiście ja to wszystko uprawiam pod dobrą opieką, zawsze najważniejsze jest bezpieczeństwo. Ćwiczę intensywnie, bo w styczniu chcę po raz drugi wejść na Kilimandżaro, a potem na Ojos del Salado, najwyższy wulkan Ameryki Południowej.
Wspinaczka na kręgosłup – to chyba dość ekstremalne podejście?
Mój rehabilitant powiedział, że jest w porządku, pod warunkiem, że się nie odpada od skały. Wspinaczka rozwija, rozciąga i wzmacnia mięśnie. Może i to jest niebezpieczne, ale chodzenie po ulicach też. Nie szarżuję w górach, na Mount Blanc nie weszłam, na Ararat nie weszłam, bo w obu przypadkach były fatalne warunki pogodowe. Dla nas celem jest wyprawa sama w sobie, jeśli zostanie uwieńczona wejściem na szczyt, to świetnie, ale najważniejsze jest to, żeby było bezpiecznie, żeby weszli wszyscy, nie licytujemy się, jak szybko to zrobimy. I jeśli warunki pogodowe są złe, to rezygnujemy.
Łatwo przyjmuje Pani decyzję o rezygnacji?
Bywa różnie. Podczas wspinaczki na Mount Blanc nasz szef Marcin powiedział, że ponieważ spadł świeży śnieg, to nie wejdziemy. A mnie się tak podobało! Ten piękny puch po pas, śliczne widoki, nie mogłam tego zrozumieć! Pytam: Marcin, ale o co ci chodzi, jest tak pięknie, popatrz spadł świeży śnieg! Na co on: No właśnie, spadł świeży śnieg, patrz mi na usta – spadł metr świeżego śniegu, który nie trzyma się powierzchni! Nigdzie nie idziemy! Taka osoba jest potrzebna. Góry uczą pokory, ten sport trzeba uprawiać z lepszymi od siebie. Najważniejsze jest, żeby nikomu nic się nie stało. Tak, jak mi napisała moja córka w książce o górach, którą mi kupiła: Mamo, góra jest dopiero wtedy zdobyta, kiedy Ty szczęśliwie powrócisz do domu!
Nie próbuje Pani odwodzić od tych wypraw?
Na pewno bardzo to przeżywa. Jest po prostu świadoma tego, co się może stać. Kiedy wróciłam z Iranu, zapytała, czy to moja ostatnia wyprawa. Odpowiedziałam: Nie, Ola, w ramach zdobycia korony wulkanów, na razie zaliczyłam trzy. Zostały jeszcze cztery! Załamała się i zapytała, czy muszę tam iść.
No, nie muszę, ale chcę...
Ewa Wachowicz
Dziennikarka i producentka telewizyjna. Miss Polonia 1992 i rzecznik prasowy rządu w latach 1993–1995. Na co dzień oglądamy ją w popularnym programie kulinarnym „Ewa gotuje” emitowanym w telewizji POLSAT. Od 2013 roku jest też jurorem w słynnym reality show „Top Chef”.
Fot. Kris Jaxa Kwiatkowski